Jako fan Browna, oczywiście nie mogłam się do czekać tej książki, dlatego też, jak tylko pojawiła się w moich rękach, za jednym zamachem przeczytałam połowę. Książka wciągnęła mnie od pierwszego zdania! Czytając miałam lekki dreszczyk związany z dwoma poprzednimi książkami. Jednak, w połowie coś się stało. Coś we nie pękło. Zmęczyłam się! Autentycznie miałam przesyt Browna! Książkę musiałam odłożyć na dobre parę dni, zanim ponownie mogłam się z nią zmierzyć. Nie za bardzo potrafię wyjaśnić ten fenomen, gdyż naprawdę uwielbiam Browna, ale nie mogłam, po prostu nie mogłam się z nią uporać. Może dlatego, że fabuła była podobna do wcześniejszych historii profesora Langdona, może dlatego, że było zbyt wiele średnio znaczących wątków, a może dlatego, że styl Browna był dokładnie taki sam jak wcześniej? Książkę doczytać doczytałam, ale nawet przy zakończeniu dodatkowo się rozczarowałam. Po pierwsze, moim zdaniem książka skończyła się ok. 30 stron przed fizycznym zakończeniem, a te ostatnie strony były jakby napisane na siłę. Po drugie, samo zakończenie akcji było wręcz trywialne i w przeciwieństwie do wcześniejszych książek „nie namacalne”. Miałam wrażenie, jakby wręcz Brown nie potrafił sobie poradzić z rozwiązaniem stworzonej przez siebie zagadki w równie ciekawy sposób. I coś, co na początku wydawało się urosnąć do niewyobrażalnych rozmiarów na koniec okazało się wręcz niczym. I te dodatkowe 30 stron… które mnie maksymalnie zmęczyły… jakby na silę napisane, jakby na siłę rozciągnięte w czasie plus fakt, że choć naprawdę się starałam zobaczyć, co Brown chce pokazać Langdonowi, a zarazem mnie, nie potrafiłam tego dostrzec.
Niestety, nie mogę powiedzieć, żeby Zaginiony symbol był równie dobry jak poprzednie książki. Za to, że jednak przez pierwszą połowę książka trzymała mnie w napięciu oraz za to że mimo wszystko lubię Browna daję mu 4. Za zmęczenie i zakończenie odbieram mu pół oceny, co finalnie skutkuje oceną -4.

Ocena: -4/6